Monika Burzyńska-Evje pracuje w LinkedIn w San Francisco od czterech lat, chociaż nigdy nie planowała kariery w firmie technologicznej. Nam opowiada, jak tam trafiła, ale przede wszystkim, jak pracuje się w firmie, która słynie z genialnej kultury pracy i wyjątkowego dbania o pracowników – na każdym szczeblu.
Michał Wąsowski, Business Insider Polska: Jak wyglądała twoja sytuacja zawodowa w Polsce, zanim wyjechałaś, i co skłoniło cię do wyjazdu?
Monika Burzyńska-Evje: Do USA przywiodło mnie serce. Nigdy nie myślałam, że będę żyć i pracować w Stanach. Szczerze mówiąc, nie był to mój cel. Na studiach nie miałam “American dream”, jeśli już, to raczej – z racji kierunku studiów – “China dream”. To tam chciałam pojechać, szkolić język, pracować, mieszkać. Ale tak się stało, że jeszcze w Krakowie w oko wpadł mi pewien Amerykanin i po roku spędzonym razem zaprosił mnie do San Francisco. Skończyłam kierunki zupełnie niezwiązane z technologiami, w Polsce też nigdy nie celowałam w pracę w new-tech, chociaż nowinki technologiczne mnie interesowały.
Po kilku miesiącach w USA, kiedy już przestałam być turystą, w życie wdarła się szara codzienność. Wtedy też coraz silniej zaczęłam poszukiwać pracy. Od razu powiem, że z mojej perspektywy, chcąc osiągnąć sukces, a nie tylko szybko zarobić dolary, można zapomnieć o pracy na czarno, wszystko musi być legalne, z wizą pracowniczą lub zieloną kartą, itd. Wiedziałam, że inaczej groziłaby mi deportacja. W Polsce zajmowałam się turystyką, zrobiłam licencję pilota wycieczek zagranicznych, a także byłam przewodnikiem krakowskim. W San Francisco zaczęłam więc szukać pracy w instytucjach kultury, bo ten obszar jest tutaj bardzo rozwinięty. Zgłaszałam się w wiele miejsc, odbywałam wolontariaty w muzeach, ale do niczego to nie doprowadziło – wszystkie stanowiska były bardzo oblegane, a środowisko hermetyczne.
Jak udało ci się dostać do samego LinkedIn?
Podczas spotkań, formalnych i nieformalnych, poznawałam wielu ludzi i wprost mówiłam, że szukam pracy. W międzyczasie zostałam kwiaciarką. I któregoś dnia, obserwując ludzi z różnych firm schodzących na lunch, w dzielnicy finansowej w centrum San Francisco, zrodziła się we mnie silna motywacja, by coś zmienić.
Wzięłam udział w specjalnym programie, na którym uczono między innymi pisania resume – zupełnie innego niż polskie CV – a także umiejętności prezentacji, sprzedaży siebie, mieliśmy testowe rozmowy kwalifikacyjne. To zbudowało we mnie większą pewność siebie, poznałam nieco rynek pracy. Przez te struktury poznawałam innych Polaków, aż trafiłam na kogoś z LinkedIn. W USA system rekomendacji działa bardzo sprawnie, w przeciwieństwie do Polski, gdzie nadal traktuje się to jako pracę po znajomości. W LinkedIn aż 65 proc. ludzi pochodzi z polecenia pracowników. Ja też obecnie polecam do pracy ludzi ze swojej siatki kontaktów, bo to także bonus dla pracownika, jeśli ktoś zostanie tak zatrudniony. W moim przypadku też tak to się odbyło. Poznałam dziewczynę, która nakierowała mnie na rozmowę, powiedziała jak wygląda rekrutacja, itd.
Co było dla ciebie najważniejsze w rekrutacji do LinkedIn?
Wszystko, co wcześniej robiłam, ułożyłam pod kątem tego, co jest oczekiwane w pracy. Na przykład: jeśli oprowadzałam turystów i edukowałam ich, to wskazywałam na umiejętności pracy z ludźmi, obsługi ich jako klientów, umiejętność mówienia do nich w ciekawy sposób i angażowania ich w to, co robimy – a wszystkiego tego wymagano w mojej pracy.
Z kolei to, czym chyba wygrałam, to umiejętność bycia elastycznym i dostosowywania się do sytuacji – w nowych technologiach nazywa się to zarządzaniem zmianą. W tej branży szczególnie ważne jest, by umieć chłonąć wiedzę, móc “aktualizować” swoje oprogramowanie wewnętrzne, a ja potrafiłam to udowodnić.
Jak wyglądały zaproponowane ci na początku warunki pracy?
Na pewno nie jest tak, że po otrzymaniu pierwszej pensji od razu wynajmiesz sobie duże mieszkanie. Nie negocjowałam pierwszej pensji – wzięłam to, co mi oferowano. Bo dla mnie i tak to był duży sukces – dostałam rozwinięte ubezpieczenie zdrowotne i mnóstwo innych bonusów. Nie wydaję na dojazdy, jedzenie, ubezpieczenie, kawę, t-shirty (mam już ich ok. 30 w swojej kolekcji), wszystko zapewnia firma, chociaż na pewno pierwsza oferta nie była wygórowana. Byłam wtedy specjalistą ds. obsługi użytkowników bezpłatnych LinkedIn.
W tym momencie zajmuję stanowisko „senior sales support specialist” – wsparcie sprzedaży przy klientach biznesowych. Czuję, że zarabiam adekwatnie do pracy, ale oczywiście jak każdy – mogłabym zarabiać więcej, bo życie w San Francisco jest bardzo drogie. Mamy tu do czynienia ze swoistą bańką technologiczną, która sztucznie napędza ceny wynajmu i kupna nieruchomości.
Nie czujesz się jak tryb w korporacyjnej machinie?
Nie, nie czuję się „korpoludkiem” (śmiech). Głownie dlatego, że LinkedIn ma świetną misję. Górnolotną, bo hasło to “Connect to opportunity”, czyli łączyć ludzi z możliwościami zawodowymi, biznesowymi, itp. Mamy tyle różnych produktów i działów, że robimy to na naprawdę dużą skalę. Planujemy stworzyć „economic graph” (wykres światowej gospodarki). Łączymy kandydatów z ofertami pracy, sprzedawców z klientami, marketerów z konsumentami, firmy z potencjalnymi kandydatami, ludzi zainteresowanych danym tematem w grupy. Ta misja, i głęboko w to wierzę, sprawia, że moja praca gdzieś na koniec przyczynia się do tego, że ludziom jest łatwiej lub odnoszą sukcesy. Ja sama dzięki LI dostałam propozycję pracy w YouTube. Facebook łączy ludzi w sposób towarzyski, prywatnie, ale LI tworzy szanse na wielu poziomach, dla profesjonalistów.
A co z kulturą pracy, z której słynie LinkedIn?
Jest świetna. Raz w miesiącu mamy InDay – dzień, w którym nie musimy pracować, ale możemy go spędzić robiąc zupełnie coś innego, coś kompletnie niezwiązanego z pracą. Na przykład pójść całym zespołem do kina, na wolontariat albo do centrum wellness. Każdy z 12 InDays ma z góry określony temat: był już w tym roku dzień poświęcony kreatywności, środowisku, pielęgnowaniu relacji z ludźmi, szeroko rozumianej kulturze, itp. A w listopadzie ponownie przyprowadzimy rodziców – Bring In Your Parents Day. Pokazujemy im, co robimy, ale czerpiemy też z ich doświadczeń, czym mogą się podzielić. Nasi rodzice są z zupełnie innego pokolenia, często nie mają związku z technologiami i na wiele rzeczy mają świeże spojrzenie. Dla nas to genialne momenty, kiedy przychodzą do pracy.
Tutaj firmy zdają sobie sprawę, że dla nich taka aktywność społeczna to świetny PR, pracują nad swoją marką jako pracodawca. I później ludzie chcą przychodzić do takich firm. Mimo że LI nie płaci tyle co Facebook czy Google, to np. programiści są zachęcani właśnie takimi inicjatywami i kulturą pracy.
Czy jest jakaś główna zasada, którą kierujecie się jako pracownicy LI?
Mamy sześć wartości, ale chcę się skupić na jednej: be open, honest and constructive.
- Po pierwsze, be open, czyli bądź otwarty na wszystko, co nowe. A to nowe w IT przychodzi bardzo często.
- Po drugie, be honest – bądź szczery, ale nie krytykuj. Zresztą ogólnie Amerykanie raczej skupiają się od początku na pozytywach, a dopiero potem najwyżej podaje się “bad news” i feedback, czyli informację zwrotną.
- Po trzecie, be constructive, czyli feedback musi być konstruktywny i tak zazwyczaj jest – nie na zasadzie “zrobiłaś to i to źle”, a raczej “jak myślisz, co mogłabyś zrobić inaczej”. Do ludzi podchodzi się z szacunkiem. Nigdy nie miałam negatywnego doświadczenia. Gdy pojawia się problem, nie ma złych emocji, jest szukanie rozwiązania. Tylko z takim podejściem można odnieść sukces w USA.
Macie jakiś sposób na to, by czynić spotkania bardziej produktywnymi?
Na spotkaniach panują dwie zasady. Po pierwsze, zawsze jest agenda, co będzie omawiane. Po drugie, “who, what, when” – czyli ustalenie, kto za co odpowiada i w jakim terminie to wykona. Nie zawsze oczywiście działa to w 100 proc. efektywnie, ale to dobra rama dla spotkań.
Poznałaś prezesa LI Jeffa Weinera? Jaki jest?
Miałam okazję podczas jednego z wydarzeń offsite – czyli poza biurem. Byliśmy na plaży, budowaliśmy zamki z piasku. Po prelekcji powiedział, że można podejść i z nim porozmawiać – więc tak zrobiłam. Przedstawiłam się, powiedziałam, że jestem z Polski (to był mój pierwszy rok) i że niesamowicie czuję się pracując w LinkedIn. Widać było, że jest świetnym słuchaczem. Nie mówił zbyt wiele, właśnie raczej słuchał. Z kilkuletnich obserwacji muszę jednak powiedzieć, że to, co bardzo u niego cenię, to że jest genialnym mówcą publicznym i liderem. Co dwa tygodnie przemawia do całej firmy i zawsze na bardzo wysokim poziomie, ale z ludzkim podejściem i humorem.
A spotykasz wielu Polaków w Krzemowej Dolinie?
W LinkedIn jest nas kilkoro, w wielu różnych działach – ja i moja znajoma w sprzedaży, kilku inżynierów-programistów, jest jedna księgowa, no i oczywiście zespół lingwistów, którzy pięknie przetłumaczyli nam LinkedIn na język polski. Na pewno nie ma dziedziny, w której dominujemy, i świetne jest to, że nie ma też dominującej płci – są i Polki, i Polacy. W całym Bay Area jest ok. 30 tys. Polaków mieszkających i pracujących tu na stałe, w wielu różnych branżach. Ale na ulicach polskiego raczej nie usłyszysz, w zamian dane ci będzie posłuchać setek innych języków.
Twoja rada dla młodych Polaków, którzy chcieliby pracować w Krzemowej Dolinie?
Po pierwsze, przyzwyczajcie się do small-talk, zawierania i budowania relacji z ludźmi. Jak głosi Keith Ferrazzi, autor „Never eat alone”, klucz do dobrego networkingu to tworzenie atmosfery hojności i intymności. Każdy, kto chce tu odnieść sukces, musi wyzbyć się również narzekania i zazdrości. Schowaj więc dumę, naucz się zarządzać zmianą, aby stać się bardziej elastycznym, i możesz próbować.
- Zobacz również: 8 najczęstszych błędów w projektach HR!
Źródło: Business Insider